Równo 10 lat temu w wakacje 2012 roku rozpoczęliśmy wspólne rodzinne podróżowanie. G. zaczynał edukację w szkole podstawowej, Ł. nie było na świecie, my byliśmy trochę młodsi. Był to wyjazd rowerowy do Hiszpanii. Na trasie Barcelona Lizbona G. jechał na dziecięcym foteliku za plecami ojca. Z tej podróży wykiełkował pomysł rodzinnego bloga, gdzie wrzucamy zdjęcia z naszych wspólnych wyjazdów, opisując niektóre miejsca, polecając sobie ku pamięci.
Tym razem będzie inaczej.
Nie będzie zdjęć, nie będzie opisów na gorąco, nie będzie relacji z miejsc odwiedzanych. G., który 10 lat temu szedł ściskany mocno za rękę z rodzicami do samolotu, wczoraj sam przeszedł przez bramki na lotnisku, dziarsko poddając się poleceniom obsługi, odnalazł prawidłowy gate i odleciał do Liverpoolu. Reszta blogowiczów ze ściśniętymi sercami została.
Dziwnie się pisze te słowa mając świadomość, że jedno z dzieci przebywa samo w innym kraju. Czy sobie poradzi? W zaopatrzeniu dostał najlepszy jaki mogliśmy mu dać kompas życiowy i końską dawkę miłości. Zna biegle język, więc będzie dobrze.
Pytanie, skąd zatem nasze łzy wczoraj na lotnisku? Bo chyba nie z żalu nad wyrwą w blogu?
Zdaje nam się, że G. należy do pokolenia, które nie boi się innych ludzi, innych kultur, latania itp., edukacji raz tu, raz tam, wyzwań, które dla nas byłyby nie do osiągnięcia i raczej będzie żył w czasach, w których bez tych umiejętności będzie trudno funkcjonować. Inaczej mówiąc, dzieje się nieuniknione, a nasz smutek bierze się z uświadomienia sobie tego. To, jak radzi sobie w tak skomplikowanych sytuacjach, cieszy nas, ale jednocześnie odsuwa na dalszy tor. Już nie jesteśmy tak niezbędni.
Wczoraj w chmurze paliwa lotu WIZZAIR Warszawa Liverpool znikła część nas samych.


Komentarze
Prześlij komentarz